Wspomnienie o Janinie Kamińskiej

Wspomnienie Urszuli Walewskiej o mamie Janinie Kamińskiej 

spisane w 2011 roku

Długo zastanawiałam się nad napisaniem tych wspomnień. Bo trochę niezręcznie jest pisać o kimś bardzo bliskim, a zwłaszcza w samych superlatywach…! Ale tak już jest, że im więcej lat przybywa, tym częściej wspomina się przeszłość. A lat przybywa… i wydawałoby się, że pamięć o bliskich, którzy już tak dawno odeszli, jest coraz to słabsza. Tak na pewno nie dzieje się w przypadku MATKI. KAŻDEJ MATKI! I mimo że od śmierci mojej Mamy minie w tym roku 27 lat – nadal jest mi Jej bardzo brak. Moja Mama była naprawdę człowiekiem nieprzeciętnym, który nie tylko pomagał, ale wręcz wyszukiwał osoby, którym trzeba było pomóc. Wierzę w to szczerze, że zapisała się na stałe w pamięci i sercach wielu osób. Przez rodzinę nazywana była „pogotowiem z dobrym sercem”. Nie sposób opisać wszystkich dobrych uczynków, wspomnę więc o tych, które zapisały się w mojej pamięci.

W poszukiwaniu rodziny dla Zosi

Były to lata 30. ubiegłego wieku. Mieszkaliśmy w Warszawie na Zaciszu, które wtedy było jeszcze wioską i miało Gminę, do której poszła moja Mama coś załatwić. Musiała iść jeszcze następnego dnia i wtedy zobaczyła dziewczynkę, mającą ok. 8 lat i przypomniała sobie, że wczoraj to dziecko też siedziało. Zapytała więc urzędników, co to dziecko tutaj robi i usłyszała, że Gmina przestała płacić Zakładowi, w którym było dziecko, więc przyprowadzono je do Gminy. Dłużej nie musiało być w Gminie, bo Mama wzięła je do domu z myślą, że musi znaleźć dla niej rodzinę zastępczą, bo nasze warunki materialne nie pozwalały na zatrzymanie jej u nas. Wzięła więc Zosię za rękę i chodziła od domu do domu, namawiając na przyjęcie Zosi. Różnie była traktowana. Czasami bardzo ostro. Jednak po dwóch tygodniach znalazła rodzinę dosyć dobrze sytuowaną, która przyjęła Zosię do siebie. Odnalazła ją Mama dopiero po wojnie w okolicach Gdańska, już jako żonę i matkę kilkorga dzieci, zawsze wdzięczną za okazaną pomoc.

Opiekun społeczny

W 1939 roku przenieśliśmy się do babci do Cegłowa, a w 40-tym roku do Mrozów. W czasie okupacji trudno było działać społecznie. Trzeba było myśleć jak utrzymać rodzinę. Ale po wyzwoleniu można było już zacząć działać, zwłaszcza, że powstała już organizacja Opiekuna Społecznego, w której Mama dostała legitymację. A pracy było dużo. Trzeba było załatwić Dom Pomocy Społecznej, kiedy indziej pobyt w szpitalu. Do tej pory są dwie pękate teczki dokumentów. Trudno wyliczyć. Samo życie. Zacytuję więc znowu wyjątkowy przypadek. Na stacji PKP w Mrozach zobaczyła Mama młodą dziewczynę, która trzy czwarte twarzy miała zasłonięte gazą. Podeszła do niej i zapytała wprost, co się stało. Lodzia (pochodząca z Podciernia) wyjaśniła, że była zraniona odłamkiem kuli a potem powstał proces gnilny i teraz nie ma nosa, ust i brody, za to jest wielka rana. Mama zaprosiła ją do siebie i jednocześnie dowiedziała się, że w klinice w Gdańsku podejmie się leczenia operacyjnego prof. Kania. Zawiozła więc Lodzię do Kliniki w Gdańsku, gdzie przeszła 28 operacji, w wyniku których powstał nos, usta i broda. W trakcie leczenia były przerwy. Trzeba było zawozić i przywozić Lodzię. Po zakończonym leczeniu Lodzia wyszła za mąż i urodziła córkę, która była jej całym światem.

Nie było rzeczy niemożliwych

Wielu ludzi znało drogę do domku kolejowego popularnie nazywanego „POMPKĄ” (od pompowni). Moja Mama miała taki zwyczaj, że każdy petent najpierw był częstowany herbatą i jakimś jedzeniem, a dopiero później mówił, o co chodzi i nie pamiętam, żeby ktoś odszedł bez pomocy. Chociaż niektóre sprawy wydawały się niemożliwe do załatwienia. Osobiście byłam przy tym, jak zgłosiła się staruszka z Jeruzala, opowiadając z płaczem swoją historię. Pracowała u jednych państwa 12 lat. Wychowała im dwoje dzieci, będąc przekonana, że jest ubezpieczona. Po 12 latach zachorowała i okazało się, że nie było żadnego ubezpieczenia. Nie ma więc prawa do emerytury i opieki lekarskiej. Mąż urządzał jej takie piekło, że wsiadła w autobus, żeby w Mrozach rzucić się pod pociąg. Ktoś jej podpowiedział nazwisko mojej Mamy. Mama pocieszała ją, że sprawę załatwi. Tłumaczyła Mamie, żeby się nie podejmowała, bo to nie jest sprawa do załatwienia, bo pracodawca może podstawić nawet „lewych” świadków, że ona się godziła na pracę „na czarno” i przegra. Usłyszała, że nie ma racji. Po trzech miesiącach załatwiania poszkodowana została wezwana do ZUS w Siedlcach, gdzie pan dyrektor osobiście poinformował ją, że sprawa nie może być załatwiona pozytywnie. Jeszcze tego samego dnia Mama pojechała do Warszawy. Skontaktowała się z dziennikarką Trybuny Mazowieckiej i pojechała wraz z nią do pani dyrektor ZUS w Warszawie, która w ciągu paru minut rozmowy z panem dyrektorem z Siedlec załatwiła sprawę. Tego samego miesiąca poszkodowana otrzymała emeryturę.

Pianino dla Liceum

Mama była wrażliwa nie tylko na niedolę ludzką, ale i na inne potrzeby. Były to pierwsze lata po wyzwoleniu. U nas powstało Gimnazjum i Liceum, w których wszystkiego brakowało. Były też czasy, w których wiele osób jeździło na Zachód na tzw. „szaber”. Mama wymyśliła coś innego. Doszła do wniosku, że w Liceum przydałoby się pianino. Pojechała więc na zachód (nie pamiętam do jakiego miasta). Skontaktowała się z władzami, kupiła za śmiesznie niską cenę pianino (otrzymując dokument na to), wynajęła wagon odkryty (bo innych nie było), kupiła koce, żeby okryć sprzęt, a sama siadła przy nim konwojując je do Mrozów. Dojeżdżając skontaktowała się z dyżurnym ruchu w Mrozach, który zatrzymał pociąg pod sygnałem, a w tym czasie ojciec zorganizował ludzi, aby przenieśli instrument do Liceum.

Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski

Mogłabym naprawdę długo jeszcze pisać o różnych sprawach w większości pozytywnie zakończonych, ale boję się, że nikt nie zechce wydrukować, a chciałabym przypomnieć ludziom moją matkę, bo na to w pełni zasłużyła całym swoim życiem. Czy była za swoją pracę doceniona? Różnie bywało, bo różni są ludzie. Było kilka artykułów w prasie z ogromnym uznaniem dla pracy Mamy, ale największym uhonorowaniem był KRZYŻ KAWALERSKI za PRACĘ SPOŁECZNĄ, o który wystąpił Komitet Wojewódzki PZPR, a moja Matka nigdy nie należała do partii.

Przytoczyłam tylko trzy przykłady z działalności mojej Mamy. Gdybym przytoczyła więcej, wyszłaby książka. Może spróbować ją napisać… A jeśli nie, to i tak najważniejsze jest to, że moja Mama żyje w sercach wielu ludzi. Jestem o tym przekonana i dobrze mi z taką świadomością, jak też z tym, że to cudownie mieć taką wspaniałą Matkę! Za to codziennie dziękuję Bogu.

Tekst wraz ze zdjęciami został udostępniony przez panią Krystynę Walewską – Tomaszkiewicz (córkę Ś.p. Urszuli Walewskiej).


Opublikowano

w

przez