Malarska ojczyzna Stanisława Masłowskiego
Stanisław Masłowski (ur. 1853, zm. 1926) – polski malarz realistyczny, słynny pejzażysta, uczeń Wojciecha Gersona, wzorujący się na malarstwie Józefa Brandta i Józefa Chełmońskiego. W 1903 roku Stanisław Masłowski przyjechał po raz pierwszy do Woli Rafałowskiej i zachwycił się otaczającym ją krajobrazem. Jak stwierdził jego syn – Maciej Masłowski – w Woli Rafałowskiej artysta odnalazł „coś w rodzaju syntezy swojego pejzażu polskiego” i dalej „Wola stała się jakby ojczyzną malarską artysty”. Od 1909 roku aż do swojej śmierci corocznie w Woli Rafałowskiej spędzał kilka miesięcy, mieszkając w domu Józefa Kalinowskiego. Owocem plenerów odbytych przy okazji pobytu w Woli Rafałowskiej są niezliczone akwarele, które niegdyś podziwiała publiczność odwiedzająca warszawską Zachętę.
Nie tylko krajobrazy przyciągały Masłowskiego do Woli Rafałowskiej. Przyjeżdżał również ze względu na jej mieszkańców. Bardzo lubił towarzystwo miejscowego ludu. W jednym ze swoich listów napisał: „Lato spędziłem wśród pól i niw a lasów mazowieckich, gdzie spokój, cisza i lud zacny a mocny. Prawdę mówi Romain Rolland w jego powieści, że „tylko wśród prostych serc można znaleźć cnotę i sprawiedliwość” – nie wyłącza to, że i tam się znajduje wiele wyjątków pragnących zysków – wszakże jako ludziom natury przebaczam im to. Żona moja tak się cieszy wśród tego środowiska, w którym przebywamy od lat 19, że ta jej uciecha a radość sprawia mi okrutne zadowolenie. Przyjeżdżamy tam jakby do własnego dworu witani przez czyste serca i zaprawdę więcej nam to sprawia przyjemności i satysfakcji poważnej niżeli warszawskie tzw. „stosunki”… w sferach pseudointeligencji – nudne to i płytkie.[…]” (fragment nie wysłanego listu do Mary Witkiewiczówny, z Woli Rafałowskiej, z 14.10.1913 roku).

O tym, jak wyglądały twórcze pobyty Stanisława Masłowskiego w Woli Rafałowskiej opowiada syn artysty – Maciej Masłowski w napisanej przez siebie biografii ojca, wydanej we Wrocławiu w 1957 roku: „Stanisław Masłowski. Materiały do życiorysu i twórczości”. To piękna i niezwykle wciągająca lektura. Ja się nią zachwyciłam. Myślę, że i Wam się bardzo spodoba, dlatego publikuję jej fragment. Wypada mi przy tej okazji podziękować Panu Adrianowi Markowskiemu, który podarował mi tę niezwykłą książkę na potrzeby Mrozopedii. Wierzcie mi, dla takich prezentów warto było, by Mrozopedia powstała.
Dodam, że wspomnienia zostały wzbogacone o akwarele Stanisława Masłowskiego, które powstały w Woli Rafałowskiej.
A teraz do rzeczy:
Fragment książki autorstwa Macieja Masłowskiego „Stanisław Masłowski. Materiały do życiorysu i twórczości”, wydanej przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu w 1957 roku (str. 218-223):
Natomiast sprawa Woli wymaga naszkicowania.
Pierwszy, a właściwie drugi z kolei wyjazd do tej sympatycznej wioski, po sześcioletnim antrakcie, nastąpił wiosną 1909 roku, a później zdarzał się już nieodmiennie rokrocznie, aż do 1924 roku włącznie. Tak więc Wola stała się jakby ojczyzną malarską artysty, gdzie spędzał najbardziej pracowite miesiące wiosny, lata i jesieni, a już co najmniej jesieni, kiedy zjeżdżał tam ze swoich zagranicznych wojaży. Bo Paryż – Wola, Tivoli, Sestri Lewante, Sorento – Wola, Tunis – Wola Rafałowska były to wówczas dlań najbardziej proste i bezpośrednie linie komunikacyjne. Na drodze wiejskiej zjawiała się nagle jakaś nowa szybko pędząca bryczka – żywo obserwowana przeze mnie – między drzewami i płotami migał wysoko raz po raz podróżny biały kitel i brązowy melon. Rozpoczynałem bieg do bryczki, która skręcała gwałtownie koło rzędów kasztanów, wjeżdżała na podwórze i stawała przed małym domkiem. Następowały powitania i znoszenie walizek. Przy czym najwięcej zainteresowania wzbudzała zawsze tak zwana rura – dość długa, cynowa, szczelnie zamykana okrągła paka w płóciennym pokrowcu z rzemieniami – tam bowiem leżały zwinięte w ścisły rulon akwarele z Włoch albo Tunisu, owe ogrody z donicami z Fiesole czy Taorminy, Śpiące księżniczki, Gry w szachy i inne arcydzieła. Po krótkim odsapnięciu i przegryzce lub nawet obiedzie i paru kielichach cierpkiego Chianti następowało wyładowanie „rury”. Miejscem arcywygodnym, stworzonym do tej pierwszej ekspozycji, były tradycyjnie szerokie jednoskrzydłowe drzwi w małym pokoiku ojca u Kalinowskich, który stawał się w ten sposób prasalonem wystawowym. Drzwi spełniały rolę ekranu, na którym wielkie akwarele przytwierdzano jedna po drugiej przy pomocy pinesek. Czyniono to wszystko żywo dyskutując, przebierając, wybierając, selekcjonując, przyznając pierwsze nagrody. Kiedy przed czterema laty zwiedzałem istniejące jeszcze wówczas ruiny wpół zwalonego domku Kalinowskich, znalazłem ze wzruszeniem owe drzwi w dobrym stanie, całe upstrzone po bokach setkami małych ciemnych otworków. Nie były to ślady kornika, to były ślady owych pinesek ojca.

Wola Rafałowska! Już sam zjazd od stacji w Mrozach był malarski, prowadzony przez boczne sylwety sokor i olch. Potem zaczynały się groble i stawidła, a dalej staw porosły zieloną rzęsą i upstrzony bielą nenufarów otwierał swoje dalekie perspektywy, klekotał stary młyn zarosły murawą i rozpylał na drewnianym kole srebrne piany wody – prototyp jednego z jego Stawów i jednego z jego Młynów. A potem niedaleko już, droga wchodziła w wysoki las i pięła się w górę wśród głębokich rowów i wałów, na których rosły akacje, co jak strusie pióra omiatały ciemną zieleń sosen. Ale to był tylko taki boczny, najdalej wysunięty język wielkich borów, bo zaraz zaczynały się pasiaki i kratownice pól tylekroć malowanych przez ojca. Masłowski siedział na wozie i pykając fajkę to obserwował pejzaż, to rozmawiał z furmanem o urodzajach.
I tak jechało się drogą szeroką, przez pola, do wiejskich ulicy pięknie drzewami przyozdobionej i do małego azylu państwa Kalinowskich.

Azyl był arcyzaciszny, miał wysoką werandę, skąd był widok na ogród i łączkę zieloną, i na piękną starą pasiekę z wielkich pni krytych prymitywnymi daszkami. Pasiekę tę malował Masłowski parokrotnie. Domek był arcyskromny, ale miał zaraz po drugiej stronie podwórza bardzo typowy ogród warzywny, pełen słoneczników, koprów, ślazów, malw wśród wisien, śliwek, winiówek, pomarańczówek. Ogródek ten – dywan różnobarwny – był tematem kilku świetnych akwarel. A zresztą domek miał jeszcze jedną ogromną zaletę, nie stał przy drodze i „był sam w sobie”.

Zaraz pierwszego dnia musiał ojciec oblecieć pola w towarzystwie domowników i Józefa. A potem robił jeszcze drugi, dłuższy, spokojny obchód. Czego szukał dla siebie, jakich motywów? Można by odpowiedzieć jednym słowem – szukał koloru. To było istotą jego poszukiwań.
Ale to wieloznaczne słowo pozwala na bardzo szeroką interpretację, bo należałoby z nim jak najściślej zespolić tutaj sprawę układu dekoracyjnego i pewnych treściowych elementów pejzażu. W trakcie tych wędrówek bowiem, a później prób i realizacji ustalały się przecież główne zręby jego „rafałowskiej” ikonografii. A trzeba przyznać, pejzaż Woli nadaje się do syntezy, zamyka się w ściśle określonych ramach przestrzennych, nie „rozłazi się”, nie rozpływa, lecz koncentruje, zwiera w swoich wielkich, harmonijnych, rytmicznych formach.
Toteż o ile Masłowski narzucił Woli siebie, zobaczył w niej to, o czym sama nie śniła, wydobył z niej własną rzeczywistość, to z drugiej strony i Wola narzuciła mu swoje granice, swoją typowość, swój charakter. Dobrze się stało, że jeździł tam tylokrotnie. Bo nie od razu objawiła mu się ta synteza, ta kwintesencja polskości, ale układała się stopniowo, nawarstwiała w dojrzane po raz pierwszy, ale równocześnie w coraz bardziej syntetyczne obrazy.
I tak wyrastały owe gryki, łubiny, maki, stawy, młyny, olszyny, pastwiska, pasieki, ogrody warzywne, miedzie, słoneczniki, malwy, ślazy, dziewanny – drogą wolnego, swobodnego wyboru i naturalnego doboru. W ten sposób tworzyła się polska tematyka Masłowskiego, taka właśnie, w której najwięcej tkwiło koloru i kontrastu.

Penetrowaliśmy więc z ojcem najbliższe tereny kolorowe idące tam, gdzie na pasie lepszej ziemi rosły grzędy maków czerwonych i sinawobiałych z fioletowym wnętrzem, albo słoneczników wśród różnych barwnych badyli i refleksów. Tam Masłowski długo obserwował i przymierzał się do natury, i wiązał te migotliwe zagony to z brązowoszarym i zielonawym sąsiedztwem różnych budynków i stogów, to z powietrzną perspektywą w dal biegnących morgów przerywanych malowniczą sylwetą drzew i gajów. A potem szedł do gryk i łubinów, na gorsze, ugorne wydmy pod Lubomin i Guzew, gdzie płaty bieli i oranżu grały na tle porywających oko, dalekich horyzontów zielonosinych. Następnego dnia wędrował z żoną po chałupach, szukał malw i ślazów.
Spacer do strumienia, do młynów, do stawów na Rudce i do Mrozowskich stawów był bardzo ważny, tam ustalono zalety poszczególnych płaszczyzn błękitu zatartego śmietaną i grynszpanem wodorostów, podglądano subtelności rysunkowe trzcin i wierzb nadbrzeżnych.

W czasie tych malarskich ekspedycji przeprowadzał Masłowski niekiedy rozmowy, przysiadał się po ogrodach i młynach, gdzie znano go doskonale i uprzejmie traktowano jego poszukiwania. Towarzyszyła tym wędrówkom niesłychana radość oka, wielki entuzjazm, młodzieńcza, świeża i spontaniczna odkrywczość. Toteż wkrótce rozpoczynała się praca i szła systematycznie z wyjątkiem dni deszczowych. Po wczesnym, lekkim śniadaniu, w towarzystwie i z pomocą Józefa lub kogoś z domowników wyruszał ojciec na swój malarski posterunek, gdzie przebywał już do późnego południa. Zabierał ze sobą „rurę”, w której mieścił się zwinięty duży rulon papieru, i długą, wąską torbę brązową, obie na rzemieniach. Za nim niesiono zazwyczaj proste krzesło, bo nie lubił składanych malarskich stołeczków. W kieszeniach miał małe komórkowe pudełeczko z farbami, pędzle, butelkę z wodą i specjalne metalowe płaskie naczynie na wodę. Zaczepiał je potem na kurtce na piersiach, przy pomocy wielkiej agrafy. Urządzanie polnej pracowni rozpoczynało się od wyładowywania worków. Naprzód szła torba brezentowa, mieściły się w niej rozciągane sztalugi i składany blejtram. Montaż blejrtramu polegał na łączeniu długich, prostych klocków lipowych zaopatrzonych w śrubki, które wkręcało się w koniec przeciwległego klocka. Stalugi były zaopatrzone przy nogach w ostre szpikulce, ale to było mało. Aby uniemożliwić wywrócenie się stalug, wymyślił ojciec skuteczne urządzenie: u każdej nogi wbijało się głęboko w ziemię wielki, żelazny hak, używając do tego celu pierwszego z brzegu przydrożnego kamienia. Hak miał u nasady otwór, przez otwór przechodził rzemień, którym wiązało się nogę do haka. Na tak umocowanych do ziemi stalugach blejtram z papierami przyśrubowany był od góry przez specjalny żuraw na długiej nóżce. Wszystko to robiło się po to, aby obraz – jak mawiał ojciec – „ani drgnął”. […]
Ojciec pracował szybko, głównie stojąc – do końca bez żadnych szkieł – atakując wyciągniętą ręką z dość dużej odległości płaszczyznę obrazu. Czyste plamy koloru budowały formę, przestrzeń, światło. Ołówka nie używał wcale. Czasem zaznaczył nim horyzont i parę linii zagonów. Wodą też szastał bardzo oszczędnie.

Pamiętam dobrze jak malował grykę. Jak z drobnych plam żółtozielonych i z pustych partii papieru w kontraście z fioletem łodyg i ziemi, wyrastała ta niezwykła w swoim natężeniu biała płaszczyzna pola, jak rzeczki i strumyki koloru znaczyły granice między zagonami a z plamek jasnozielonych i błękitnych zimne płaskie pasy seradeli. Kiedy podciągał jakąś partię, stawał, odchodził na bok, przyglądał się z lekkim marsem, czekał, aż papier przeschnie. Czasami siadał, poprawiał swój nieodstępny brązowy melon – chłodny, jak twierdził, i świetny na upały. Uniwersalny zresztą, bo łapał nim także do moich dziecinnych zbiorów pazie królowej, gnieżdżące się w starej kępie brzóz i jodeł na polu Wójcickiego. Siadał, nabijał fajkę z gumowego kapciucha i częstował tytoniem Józefa, który wyłaził z jakieś bruzdy, gdzie leżał przez ten czas. Kilka seansów przedpołudniowych na ogół kończyło obraz.

Wracał zmęczony i głodny jak wilk. Jeżeli nie zastał obiadu, to posyłał kogoś lub sam ruszał do Mrozów po kiełbasę z czosnkiem do pani Raczkowej. Po południu czasem szedł malować jakiś inny obraz, który robił właśnie w takim oświetleniu, a czasem z całym dworem wyprawiał się na wędrówkę po duktach leśnych, gdzie jesienią było różowo od trzemilin, po olszynach i po łąkach. W dzień dżdżysty wpadał w czarną melancholię, pokładał się całymi dniami na swoim wyrku i czytał czekając na pogodę. Po upalnym dniu, wieczorem, lubił długo nieraz wysiadywać na ganku. Palił fajkę i milczał. Czasem o coś zagadnął i znowu milczał, żeby nie psuć koncertu natury.

W takie noce lubił wychodzić na otwarty pastewnik przed domem albo na pole za stodołą, albo na podwórze i tam pokazywał mi laską Wielką Niedźwiedzicę, Łabędzie, Kasjopeę. Do takich demonstracji przyłączał się nieraz gospodarz i parę jeszcze innych osób z najbliższego sąsiedztwa. Rozpoczynała się wtedy gawęda o niebie, o gwiazdach, o księżycu, o wszechświecie, o wielkości świata i małościach ludzkich, o różnych zagadkach parabytu i tym podobnych rzeczach. Czasami uroczyście zaproszony, zasiadał ojciec na ławce przy tak zwanej „budce” pod płotem małego warzywno-owocowego ogrodu i zatapiał się w niezwykłej atmosferze nocy wiejskiej. Psy szczekały, fale ich jękliwych głosów raz po raz zrywały się gdzieś z oddali, czasami skrzypiał spóźniony żuraw przy drodze lub dochodziły bardzo dalekie echa muzyki żab od stawów…

W takie noce pod oknami chodził Józef Burak i grał na liściu bzowym, a jak ojciec mówił, „piskał”. Melodia wędrowała w mroku między drzewami ogrodu, między ulami, ginęła wśród zabudowań podwórza, przepływała na drogę wiejską, oddalała się, zbliżała, krążyła nad nami jak wolny dziki ptak.
Ojciec strzepywał fajkę pukając nią w balustradę ganku i pogrążał się w kontemplacji. Czasami Józef przystawał, przerywał koncert i oznajmiał. „O! jaka to rosa – mówił tubalni – będzie jutro piękna pogoda, pójdziemy z panem malować na młyny” albo coś innego. Częściej jednak nic nie mówił, tylko cięgiem spacerował i piskał. Już dawno wszyscy spali, a ta melodia zagadkowa majaczyła wciąż jeszcze koło okien i wciskała się przez szpary w okiennicach razem ze światłem nocy… W takich to lub podobnych ramach codziennej pracy, obserwacji i wytchnień wieczornych układało się życie malarskie Masłowskiego w owej sławnej Woli Rafałowskiej.
[…]
