Opowieść z koleżeńskich lat 30. XX wieku
Opowieść spisała: Kamila Juśkiewicz
Przenieśmy się w czasie do lat 30. XX wieku, gdy po mrozowskich ulicach z „kocich łbów” z wolna sunęły wozy ciągnięte przez konie. Do czasów, gdy nie było stacji paliw i warsztatów samochodowych, a jedynie kuźnie Stanisława Pliszki i Franciszka Lipińskiego. Nie było marketów wypełnionych po brzegi, ale za to niewielkie sklepiki spożywcze, oddzielne sklepiki z wyrobami tyniowymi, oddzielne z cukierkami czy też owocami. Gdy chleb się kupowało u Bolesława Ręczkowskiego, kiełbasę i mięso u Adama Białousza a wódkę u Żyda. Można było pójść do jednej z dwóch restauracji, z których jedna nosiła dumną nazwę „Bar Poznański”, zjeść coś na szybko w bufecie kolejowym prowadzonym przez Zygmunta Domańskiego albo wypić herbatę w jednej z dwóch herbaciarni prowadzonych przez Stefanię Fiutkowską lub Władysława Jacaka.
Nie były to czasy łatwe, lekkie i przyjemne, ale z pewnością bardzo koleżeńskie, o czym przed laty przekonał mnie nieżyjący już dzisiaj Henryk Gujski – mieszkaniec Natolina, którego niezwykle ciekawą opowieścią chcę się dzisiaj z Wami podzielić. Będzie to opowieść o początkach lat 30 i o kolegach, którzy nie zostawili siebie w problemie, którego największe brzemię związane było z „niezamieszkałym” jeszcze cmentarzem przy nowopowstałej wówczas mrozowskiej parafii.
,,Był rok 1930…
Był rok 1930. Przez wieś jechali cygani. Cyganka chciała, by matka postawiła karty. Matka odmówiła, bo nie miała pieniędzy. Cyganka popatrzyła na mnie i powiedziała: „niech młody sobie postawi karty”. Chciałem dowiedzieć się, czy pójdę do wojska, dlatego zgodziłem się. Cyganka z kart wyczytała, że pójdę do wojska daleko, ale na niedługo. Potem popatrzyła na ojczyma i mówi do mnie, że będę miał dwa pogrzeby, jeden za drugim. Cyganka odjechała a matka mówi: „Nie wiadomo, kto umrze. Dziadek stary, to pewnie dziadek umrze”.
Od tego zdarzenia trochę czasu upłynęło, miałem stawać na komisji i ojczym mówi do mnie, że dziadek zachorował i chce, by go zawieść do spowiedzi, do Mrozów. No i zawiozłem tego dziadka koniem do Mrozów. A dziadek był Kuciński. Miał tych kolegów pełno i lubił wypić, oj lubił. Zajeżdżamy na godzinę ósmą, Msza św., wyspowiadał się dziadek. To był kwiecień. Ten, co sprzedał ziemię pod cmentarz, jakiś Lutek Olszewski, spotkał się z dziadkiem i mówi: „wiesz co kolego, ja już niedługo umrę, ale boję się, jak umrę, że na tym cmentarzu w mojej ziemi nikt niechowany, ja będę najpierwszym pochowanym. Ja już nie dam rady. Umrę w kwietniu, umrę”. Na to dziadek: „Ty masz umrzeć i ja mam umrzeć, nie martw się. Chodź po koleżeńsku wypijem sobie”. Mieli parę groszy. Skład wódek miał Żyd Lewin, a pół litra wódki kosztowało wtedy 2 zł i 10 groszy. Przyniosłem im to, a oni kazali mi kupić jeszcze pół kilo chleba i pół kilo kiełbasy. Akurat pieniędzy im starczyło. U Białousza kupiłem. Przyniosłem im to. Ten Lutek Olszewski zaraz niedaleko mieszkał. Poszedł, przyniósł szklanki i z dziadkiem te pół litra wypili niedaleko kościoła. Potem się pożegnali i każdy wrócił do swojego domu. Nie pamiętam, czy to był 15 czy 18 kwietnia. Pamiętam, że 25 kwietnia Olszewski umarł. Pochowali Olszewskiego. 28 kwietnia dziadek, ten który pił tę wódkę z Olszewskim, też umarł. Ostatniego kwietnia był dziadka pogrzeb. Olszewski był na środku cmentarza a dziadka ksiądz kazał pochować ze wschodu, w rogu tak. Chrościcki kościelny wykopał grób i tam dziadka pochowaliśmy. Wróciliśmy do domu. Ojczym Kozik już był chory. 1 maja umarł i on. 2 maja pochowaliśmy i jego. Tak wyszło w życiu moim.
Tę historię wysłuchałam w 2009 roku dzięki pomocy ówczesnej sołtys Rudki – pani Jadwigi Ptak (†). Wtedy pan Henryk miał już blisko 100 lat. Niecałe 4 lata później zmarł. Cieszę się, że zdążyłam kilka jego bezcennych opowieści zanotować.
Zdjęcie na wstępie wpisu: Widokówka przedstawiająca przedwojenny dworzec w Mrozach