Mrozy we wspomnieniach Króla polskich jabłek

autor: Kamila Juśkiewicz

Blisko wieku temu młody Szczepan pasł krowę na tzw. „górach”, które dzisiaj stanowią gęsto zabudowane osiedle nazywane „Mrozami Południowymi”. Tam poznał pana Bosko, mieszkającego przy stacji pomp kolejowych, miejscowego zielarza – znachora. Pan Bosko tak pięknie i z czułością opowiadał o zwyczajnych na pozór roślinach, że w młodym Szczepanie rozbudził głębokie i długotrwałe zamiłowanie do przyrody. To właśnie to zamiłowanie odmieniło po II wojnie światowej polskie sadownictwo i po wielu latach uczyniło z Polski największego eksportera jabłek w Unii Europejskiej. W szczycie jabłkowych żniw poznajmy nieco bliżej dawnego mieszkańca Mrozów, dzięki któremu mamy smaczne, polskie jabłka przez cały rok.

Król polskich jabłek

Zafascynowanym słuchaczem pana Bosko był nie kto inny, tylko profesor Szczepan Aleksander Pieniążek – nazywany „Królem polskich jabłek”, który w latach 1926-1928 mieszkał wraz z rodzicami w młynie Dąbkowizna (zwanym również pod nazwą Dębkowizna, czyli dzisiejszy ośrodek „Dolina Witówki” położony przy ul. Nadrzecznej w Mrozach). Prof. Szczepan Aleksander Pieniążek dzięki swojej pracy, zarówno tej naukowej jako profesor SGGW jak i tej zawodowej jako długoletni dyrektor Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach, dokonał przeobrażenia polskiego sadownictwa. To on w powojennej Polsce upowszechniał wiedzę, nowe metody upraw i zachęcał kolejne pokolenia sadowników do powiększania areału jabłkowych sadów. Jego wielkim osiągnięciem było doprowadzenie drzew do corocznego owocowania, wprowadzenie drzew niskopiennych, uprawa odmian amerykańskich (trwalszych od rodzimych odmian) i zainicjonowanie nowych metod przechowalnictwa owoców. To dzięki pracy prof. Pieniążka mamy polskie jabłka przez okrągły rok. Przed wprowadzonymi przez Profesora zmianami jabłka w Polsce można było jeść co najwyżej do wczesnej zimy. Poza tym jabłka były owocem ekskluzywnym, na który mogła sobie pozwolić jedynie bogatsza część społeczeństwa. Reszta musiała zadowolić się tym, co rosło na wiejskich miedzach (owocami dobrymi lecz niestety nietrwałymi). Dzisiaj jabłka są dobrem dostępnym niemalże każdemu.

Profesor Szczepan Aleksander Pieniążek (źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Rys biograficzny

Szczepan Aleksander Pieniążek urodził się 27 grudnia 1913 w Słupiu, w małej miejscowości niedaleko Warszawy. W latach 1926-1928 uczęszczał do szkoły powszechnej w Mrozach. W 1938 ukończył studia na Uniwersytecie Warszawskim. Uzupełniał wykształcenie w Cornell University w Ithaca (1938-1942), gdzie obronił doktorat i był adiunktem w Katedrze Ogrodnictwa, a od 1945 profesorem nadzwyczajnym. W 1946 powrócił do Polski i został profesorem Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego oraz kierownikiem Katedry Sadownictwa tej uczelni. W latach 1965-1966 był dziekanem Wydziału Ogrodnictwa. W 1954 otrzymał tytuł profesora zwyczajnego. Przez władze partyjne został zmuszony do rezygnacji z pracy w SGGW po tym, gdy w 1968 roku podpisał list protestacyjny przeciwko wydaleniu z uczelni profesorów pochodzenia żydowskiego. W 1951 roku został pierwszym dyrektorem Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach i pełnił tę funkcję do przejścia na emeryturę w 1984 roku. Profesor zmarł 1 lipca 2008 roku w Konstancinie-Jeziornie. Został pochowany w Warszawie, na Bródnie. Profesor otrzymał liczne odznaczenia państwowe, tytuły honorowe i wiele nagród.

 

Ławeczka prof. Szczepana Aleksandra Pieniążka na rynku w Skierniewicach (źródło: www.pl.wikipedia.org)

We wrześniu 2011 roku mrozowska społeczność uhonorowała
Profesora pamiątkową tablicą, która zawisła na budynku Szkoły Podstawowej w Mrozach. 

O Mrozach w „Pamiętniku Sadownika”

Okres pobytu w Mrozach został niezwykle ciekawie opisany przez samego Profesora w „Pamiętniku Sadownika”. Profesor opowiada m.in. o trudnych okolicznościach zakupu młyna „Dąbkowizna”, o szkole w Mrozach, o panu Bosko i narodzinach zamiłowania do przyrody, o pierwszej miłości, zawodzie miłosnym i postanowieniach, by zostać księdzem. Sami przeczytajcie. Naprawdę warto!

Dąbkowizna

„Mimo dobrego gospodarowania sytuacja materialna rodziców pogarszała się z roku na rok. Przyczyną takiego stanu rzeczy były wydatki na kształcenie dzieci oraz tryb życia w domu ponad zwyczajny chłopski stan. Muszę jednak przyznać, że ojciec nie miał zbyt dobrej głowy do interesów. Zjadały go zwłaszcza lichwiarskie pożyczki. W końcu 1925 roku tak zabrnął w długi, że postanowił sprzedać gospodarstwo i kupić mały młyn wodny wraz z 3 ha gruntu w Dąbkowiźnie tuż pod Mrozami, również w powiecie Mińsk Mazowiecki. Na maleńkiej rzeczce, której nazwy nie pamiętam, było sześć młynów, a ten w Dąbkowiźnie był najmniejszy ze stawem o najmniejszej ilości wody. Ojciec doszedł do porozumienia z jego właścicielem wczesną wiosną 1926 roku. Sprzedał swoje gospodarstwo na Swobodzie, pospłacał długi i jako zadatek dał właścicielowi młyna połowę umówionej należności. Podpisano umowę „złoty za złoty”. Znaczyło to, że jeśli z umowy przed podpisaniem właściwego aktu kupna – sprzedaży wycofa się właściciel młyna, to musi ojcu zwrócić podwójną sumę zadatku. Jeśli się wycofa ojciec, to traci połowę zadatku. Termin ostateczny aktu sprzedaży ustalono na 15 maja 1926 roku. Tymczasem 13 maja tegoż roku Piłsudski dokonał zamachu stanu. Wartość złotówki w stosunku do dolara spadła w ciągu dwóch dni więcej niż o połowę. Właściciel młyna odmówił podpisania aktu. Owszem, podpisze, jeśli ojciec zapłaci za młyn i ziemię o 50% więcej niż ustalono. Jeśli nie, to poczeka. Zwróci zadatek, ale może za miesiąc, może za rok, jak go sąd do tego zmusi. Ojciec miał doświadczenie z lat inflacji w latach 1918-1924. Któż mu zaręczy, że za rok odebrany zadatek nie wystarczy zaledwie na kupno kury? Dlatego przystał na podyktowane warunki, zapłacił za nabyty młyn i ziemię sumę o połowę wyższą, a zatem musiał zaciągnąć nową pożyczkę. Źle zaczęła się jego gospodarka w Dąbkowiźnie, od razu z długami.

Nieszczęścia chodzą w parze. Najstarszy mój brat, uczący się w gimnazjum Górskiego, zachorował na gruźlicę. Ojciec nie zostawił syna bez opieki, chociaż to drogo kosztowało, oddał go do Sanatorium w Rudce koło Mrozów, gdzie chłopiec wyzdrowiał. Zmuszony wzrastającymi długami sprzedał ojciec wszystką ziemię, jaka była przy młynie, zostawiając tylko młyn z niewielkim ogrodem i maleńką łączką, na której wypasała się nasza krowa. Całą swoją działalność skoncentrował teraz ojciec na młynie, ale miał zbyt mało wody w stawie i zwłaszcza latem mógł pracować tylko po parę godzin dziennie. Ojciec powziął więc plan, aby zamienić młyn wodny na motorowy, a raczej na wodno-motorowy. Miał zakupić silnik, aby pracował wtedy, gdy nie było już dość wody do obracania koła młyńskiego. Niejaki Aniszewski z Mińska Mazowieckiego, zaufany przyjaciel ojca od polowań i wspólnych wakacji, pracował jako technik w fabryce broni w Rembertowie. Doskonale znał się na broni, ale mniej na silnikach, bo podsunął ojcu pomysł bezsensowny: poradził kupić stary autobus, wyjąć z niego silnik i użyć go do napędzania kamienia młyńskiego. Jak postanowiono, tak uczyniono. Ale nie przewidziano kosztów benzyny. Przedsięwzięcie pogrążyło ojca w długach, z których trudno było mu wybrnąć.

Młyn Dąbkowizna/Dębkowizna 1986 r., źródło: Archiwum rodzinne państwa Lipińskich (za ,,Mrozy – wieś, miasto, gmina”)

Szkoła w Mrozach

Niewiele czasu spędziłem w Dąbkowiźnie, a raczej w Mrozach, które były odległe o pół kilometra. Wprowadziliśmy się tam w maju 1926 roku, a wyprowadziliśmy jesienią 1929 roku. Wyjechałem do internatu w Siedlcach wcześniej, jesienią 1928 roku. Krótki to był okres czasu, ale niezmiernie dla mnie ważny, okres między dwunastym a piętnastym rokiem życia. Zadecydował w znacznej mierze o całym moim dalszym życiu. A tymczasem życie biegło. Ze Zglechowa przeniosłem się do siedmioklasowej szkoły powszechnej w Mrozach. Poziom jej był znacznie wyższy, mimo to nie miałem trudności z innymi przedmiotami poza kaligrafią i śpiewem. Pisać nauczyłem się sam, więc piszę brzydko i nieczytelnie. Między oddziałem szóstym i siódmym miałem niedostateczny ze śpiewu. Postawił mi ocenę niedostateczną nauczyciel Redo, bo nie chciałem mu na egzaminie zaśpiewać solo jakiejś piosenki. Do muzyki i śpiewu mam rzeczywiście, jak twierdzi moja żona, drewniane ucho. Ogromną rolę odgrywały wtedy na wsi biblioteki szkolne i gminne. W domu nie mieliśmy wielu książek ani też nie było od kogo pożyczyć. Do biblioteki odnosiliśmy się niemal z nabożną czcią. Okładaliśmy książki, aby się broń Boże nie zniszczyły. Pamiętam, jak w domu matka pytała: „Bierzesz książkę? A ręce umyłeś?” Lubiłem niezmiernie język polski, a w tym – o dziwo – gramatykę, która wydawała mi się tak niezmiernie logiczna. Lubiłem przyrodę, historię, matematykę, wszystkie zresztą przedmioty, z wyjątkiem wspomnianego śpiewu i rysunków. Czytałem bardzo dużo powieści. Przepadałem za Kraszewskim, za Rodziewiczówną. Płakałem nad „Trędowatą” Mniszkówny. Starsza siostra podsuwała mi „Pana Tadeusza”. Próbowałem go czytać w klasie czwartej, ale nawet w piątej nie doczytałem do końca. Przeczytałem go po raz pierwszy raz od deski do deski i z zachwytem dopiero w klasie szóstej. Nawet i wtedy najbardziej podobał mi się opis bitwy. Po kilka razy czytałem też wstęp, wzmianki o Napoleonie, nadejściu jego wojsk, polowanie na niedźwiedzia, opisy wieczorów i poranków. Czytałem chyba wtedy coś po raz pierwszy w życiu nie dla fabuły, a dla języka, niezwykle pięknego języka.

W mrozowskiej szkole spotkałem się po raz pierwszy z językiem francuskim, którego uczyła Pani Sylwestrowiczowa. Do dziś pamiętam wiersz o wieśniaku, który mieszkał o 10 mil od słynnej fortecy Carcassonne, która ani razu w ciągu piętnastu wieków istnienia nie była zdobyta przez nieprzyjaciela. Wieśniak już jako młody chłopiec widział z oddali jej wieże i obiecywał sobie, że wkrótce obejrzy ten ósmy cud świata. Ale, że Carcassonne była tak blisko, zawsze tę wycieczkę odkładał. W międzyczasie zwiedził Paryż i Orlean, Bordeaux i Lyon, Marsylię, Rzym i Londyn, nawet New York. I teraz leży na łożu śmierci i mówi: „Et je n`ai pas vu Carcassonne.” (i nie zobaczyłem Carcassonne) Nie myślałem wtedy, że przyjdzie mi się uczyć nie jednego tylko języka obcego, że zobaczę kiedyś i Paryż, i Londyn i New York, a nawet piękny zamek Carcassonne, że w Paryżu zostanę wybrany na członka Akademii Rolniczej Francji.

Szkoła Powszechna w Mrozach, 1926 rok (źródło: archiwum Szkoły Podstawowej nr 1 w Mrozach)

Pan Bosko i narodziny miłości do przyrody

W Mrozach właśnie zrodziły się moje zamiłowania przyrodnicze, a zaczęło się to w sposób nieco niezwykły. Otóż zdarzało mi się czasami pasać naszą krowę na łączce, a także na tak zwanych „górach” za stawem, należących do majątku Kuflewskiego. Poznałem tam staruszka nazwiskiem Bosko, który mieszkał przy stacji pomp kolejowych. Pan Bosko, już wtedy na emeryturze, pasał także swą krowę, a jednocześnie zbierał zioła, był bowiem okolicznym zielarzem – znachorem. Tak pięknie umiał opowiadać o każdej zupełnie zwyczajnej – dla mnie- roślinie, z taką czułością do niej podchodził, że zaciekawił mnie. Po zapędzeniu krów do obory wybieraliśmy się razem na długie wycieczki, by zbierać rośliny, których nie można było znaleźć w pobliżu. Bosko podobno niechętnie opowiadał o swoim zawodzie i nie zdradzał nikomu swoich sekretów. Mnie jednak widocznie polubił, bo zapoznawał mnie z roślinami, uczył w jaki sposób i w jakich chorobach należy je stosować. Jego wiedza znachorska graniczyła z magią. Nauczył mnie zamawiać ból zębów. Trzeba było na ząb nałożyć woreczek ze sproszkowaną rośliną i wymawiać magiczne słowa. Ból przechodził. Wypróbowałem to niejednokrotnie na sobie i na członkach swej rodziny, ale ze skutkiem niejednoznacznym. Czasem ból zębów przechodził, czasem nie. Uczył mnie Bosko stosowania ziół w rozlicznych chorobach, ale edukacja urwała się, gdy wyjechałem do siedleckiej szkoły, a mój mistrz nagle zmarł.

Pierwsza miłość

Przechodziłem w szóstym oddziale okres, w którym chłopcy zaczynają zwracać uwagę na płeć odmienną, a przybiera to formy dla starszych pociesznie. I o moich przeżyciach w tym czasie można by napisać niejedno. Dla mnie były to oczywiście przeżycia wzniosłe, które dały mi w początkach pełnię szczęścia, a potem wtrąciły w najczarniejszą rozpacz. W naszym oddziale była sobie dziewczynka, Jaśka P., niedaleka moja sąsiadka z Woli Kałuskiej. Miała lat pewnie tyle co ja i była prześliczna. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Przynosiłem jej pod szkolną choinkę prezenty, kupione za nie wiadomo skąd wzięte pieniądze. Pomagałem w odrabianiu lekcji. Wiosną, latem i jesienią spędzaliśmy cały czas razem. Na naszym stawie mieliśmy łódkę. Jaśka przychodziła do mnie po lekcjach, wypływaliśmy na staw, zatrzymywaliśmy się na maleńkiej wysepce, którą nazywaliśmy „Wyspą miłości”. Brodziliśmy po bagnistych, splątanych chmielem olszynach, otaczających staw, i nigdy nie brakło nam tematów do rozmów. Byliśmy zbyt młodzi, by mówić o miłości. Przyjaźniliśmy się bardzo i jednego dnia bez siebie nie mogliśmy spędzić.

Niedaleko za stawem, była stara nieużywana już kopalnia żwiru, stanowiąca głęboki wąwóz, co na naszych równinnych terenach stanowiło rzecz niezwykłą. Poszliśmy tam kiedyś i napotkaliśmy dwie stare cyganki. Jedna uparła się, żeby powróżyć mi z ręki. Powiedziałem, że przecież nie mam pieniędzy, bo i skąd, ale odparła, że powróży bez pieniędzy, bo jej się podobam. Popatrzyła na moją dłoń. Powiedziała, że będę żył długo i szczęśliwie, w wojsku nigdy służyć nie będę, że gdy dorosnę, pojadę do Ameryki, że ożenię się kiedyś z Janiną. Uśmieliśmy się z Jaśką oboje, a przecież przepowiednia cyganki spełniła się, z tym tylko, że inna Janina weszła w me życie.

Kopalnia w Mrozach przed II wojną światową, źródło: Album rodzinny Haliny Zimnej (za ,,Mrozy – wieś, miasto, gmina”)

Zawód miłosny

W następnym jednak roku przestałem wierzyć w możliwość osiągnięcia za życia stanu wiecznej szczęśliwości. Wróżka nie wzięła pod uwagę faktu, że kobieta to stworzenie zmienne i zdradliwe. Jaśka została na drugi rok w tym samym oddziale, kiedy ja przeszedłem do następnego. Pojawił się wtedy na horyzoncie rywal, który miał w dodatku rower, co na tamte czasy znaczyło więcej, niż dziś FIAT 126. Moja Jaśka przestała do mnie przychodzić na łódkę, jeździła na wycieczki rowerowe ze Stasiem. Rozpacz moja, jak to się zwykle mówi, nie miała granic. Przemyśliwałem to nad zemstą, to nad jakimś wyczynem, który miałby Jaśce pokazać moją wyższość nad Stasiem, ale nic niezwykłego nie przychodziło mi na myśl. Najpierw postanowiłem zdobyć natychmiastową sławę pisarza. Zacząłem pisać wiersze, ale po paru próbach dałem spokój. Przerzuciłem się na pisanie nowel, jak na przykład „Twierdzą nam będzie każdy próg”. Było to bardzo patriotyczne, ta obrona starego dworu, żywcem przypominającego stary pałac na Swobodzie przed napaścią bolszewików w 1920 roku. Zapisałem trzy zeszyty kratkowanego papieru, ale doszedłem do przekonania, że droga do sławy Reymonta czy Sienkiewicza była dłuższa, niż mi się wydawało, a ja nie miałem czasu do stracenia, bo wycieczki rowerowe trwały.

,,Zostanę księdzem”

Musiałem znaleźć coś takiego, co by w krótkim czasie zwróciło na mnie uwagę niewiernej. I wtedy właśnie zacząłem słuchać uważnie księdza dziekana z Kałuszyna, który w mrozowskiej szkole nauczał religii. Był to ksiądz światowy, nie domorosły, przez dwa lata studiował w Rzymie, podróżował po całej Europie. Był to człowiek najbardziej wykształcony i inteligentny ze wszystkich moich nauczycieli. Miał niezwykły dar wymowy i pięknie opowiadał dramatyczne zdarzenia z historii kościoła albo też swoje własne przygody z podróży. Słuchałem go pewnie z otwartymi ustami, bo zwrócił na mnie uwagę. Wiedział, że po skończeniu szkoły powszechnej chcę się uczyć dalej, że nauka przychodzi mi łatwo. Zaczął mnie namawiać, abym poszedł do biskupiego gimnazjum w Siedlcach, które przygotowuje uczniów do seminarium duchownego. W pięknych słowach malował mi szczytne powołanie do stanu kapłańskiego, zapraszał do siebie, gdzie prowadziliśmy na ten temat długie rozmowy. Namowa księdza padła na grunt bardzo podatny. Prawdę mówiąc, moi rodzice, jak większość rodzin chłopskich, marzyli o tym aby któregoś z synów wyuczyć na księdza, zwłaszcza marzyła o tym matka. Ponieważ nauka w szkole mnie szła najlepiej, myśleli o mnie. Jeśli taki jest ród niewieści – powiedziałem sobie – to nie chcę mieć z nim nigdy do czynienia. Zostanę księdzem albo zakonnikiem. Powiedziałem o tym rodzicom. Ucieszyli się niezmiernie, nie tylko matka, ale i ojciec, tym bardziej, że zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie mógł się podjąć kosztów normalnego kształcenia mnie w mieście. Najstarszy brat po zdaniu tak zwanej małej matury i przejściu przez kursy melioracyjne, pracował przy budowie kolei. Siostra Janina po skończeniu Seminarium Nauczycielskiego pracowała w Pietkowie w białostockiem jako nauczycielka. Antoni uczęszczał w Warszawie na kursy techniczne i jednocześnie pracował. Ojciec był zadłużony, młyn wielkich dochodów nie przynosił. W takiej sytuacji ojciec chętnie przyjął propozycję księdza dziekana, aby oddać mnie do gimnazjum siedleckiego, które nosiło nazwę: „Wyższe Gimnazjum Biskupa Podlaskiego w Siedlcach, czyli Mniejsze Seminarium Duchowne imieniem Świętej Rodziny”. Ważne było to, że gimnazjum wprawdzie prywatne, ale było bardzo tanie. Za internat i za naukę płaciło się razem tylko 50 zł miesięcznie, bo kuria biskupia wspomagała szkołę pieniężnie. Ojca nie stać było nawet na te 50 zł miesięcznie, ale siostra Janina ofiarowała się ze swej skromnej pensji uiszczać tę opłatę za mnie w pierwszym przynajmniej roku, a potem się zobaczy. Tak więc decyzja została powzięta. Przeczytałem raz jeszcze swoją pierwszą w życiu powieść, pokiwałem głową i doszedłem do przekonania, że nagrody Nobla za nią nie dostanę. Nikomu jej nigdy nie pokazałem i przeznaczyłem na spalenie na ognisku rozpalonym w tym celu na wysepce, której już żadnej nazwy nie nadawałem. Po zakończeniu roku szkolnego w czerwcu 1928 roku pojechałem do Siedlec na egzamin. Kandydatów było dwóch na jedno miejsce, ale zostałem przyjęty. Przez wakacje sam pływałem łódką po stawie, brodziłem po bagnach, wspominałem zeszłoroczne towarzystwo Jaśki. W tych wędrówkach szukałem samotności, stroniłem od ludzi. Przemyśliwałem nad swoją przyszłością z pełnią postanowienia, że zostanę księdzem.”